Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, początek lat siedemdziesiątych. Ruch hipisowski zawładnął ulicami, kontestacja wrze – konserwatyści drżą. Konflikt w Wietnamie podsyca atmosferę niepokoju. Niebawem krajem wstrząśnie kryzys energetyczny oraz Afera Watergate. Jednym słowem – katastrofa! Te nastroje nie mogły nie znaleźć odbicia na ekranie. Hollywood zareagowało natychmiast.
W roku 1970 Portem lotniczym (reż. George Seaton) w Chicago zawładnęła śnieżna burza, skutkiem czego jeden z samolotów zablokował pas startowy. Na domiar złego, na pokładzie Boeinga lecącego do Rzymu zdesperowany szaleniec planuje zdetonować bombę, by jego żona otrzymała niezbędne pieniądze z odszkodowania. Ostrzeżenie dociera do załogi na czas, jednak eksplozji nie udaje się uniknąć. Uszkodzona maszyna zmuszona jest obrać kurs powrotny na zatarasowany pas. Los pasażerów zależy od kilku osób, a zwłaszcza kierownika lotniska Mela Bakersfelda, głównego mechanika Joe Patroniego i pilota Vernona Demeresta. Dzięki odwadze i sprytowi mężczyzn samolot bezpiecznie ląduje na oczyszczonym pasie. Stary porządek (i to dosłownie, brakuje tu jakichkolwiek znaczących przedstawicieli młodego pokolenia) zostaje przywrócony. Wiara w odpowiedzialność osób wysoko postawionych i niezawodność osiągnięć cywilizacji – zachowane (ostatnie słowa są pozdrowieniem dla „Pana Boeinga”). Na idealnym obrazku pojawia się jednak drobna rysa. Otóż dwaj bohaterowie, Bakersfeld i Demerest, w finale wybierają życie u boku swoich kochanek, porzucając żony. Niezachwiana instytucja małżeństwa upada. Świat i wartości powoli wywracają się do góry nogami.
Do Tragedii „Posejdona” (reż. Ronald Neame, 1972) doprowadza ogromna fala wywołana podmorskim trzęsieniem ziemi, która to wywraca potężny liniowiec płynący do brzegów Grecji do góry dnem. Ignorancja krótkowzrocznego inwestora, liczącego tylko straty spowodowane opóźnieniem, pozostawia przy życiu ledwie garstkę pasażerów. Jako że kapitan nie żyje, cześć rozbitków podąża ku powierzchni za twardo stąpającym po ziemi pastorem Scottem. Więcej osób, za rozkazem pokładowego skarbnika, postanawia jednak biernie czekać na ratunek. Spotyka ich jednak rychła śmierć pod falami wdzierającej się do „Posejdona” wody. Mozolna wędrówka w górę płonącego i tonącego statku naznaczona jest niebezpiecznymi przeszkodami. Piekielna rzeczywistość podmorskiej pułapki każe bohaterom pokonywać kolejne poziomy w drodze po czekające ich wybawienie. Wydatnie pomaga w tym pragmatyzm i wiara przewodnika grupy, bo przecież, zgodnie ze słowami śpiewanej wcześniej przez jedną z bohaterek piosenki: „Jutro też jest dzień” („There's got to be a morning after”). Jego modlitwy pełne buty i gniewu, ale i bojaźni wobec Stwórcy, przepełnione są przekonaniem o wartości wspólnego ludzkiego działania. Wyraźnie „wygrywa” on walkę o rząd dusz z głośnym, aroganckim i wątpiącym w powodzenie akcji przedstawicielem prawa. Po drodze wszelkie przejawy grzechu i nieposłuszeństwa zostają w okrutny sposób ukarane (ginie żona stróża prawa – była prostytutka). Ostateczny ratunek wymaga jednak najwyższego poświęcenia. Wielebny Scott w zbawicielskim geście oddaje swoje życie, by reszta ocalałych mogła wydostać się na powierzchnię. W finale nawet nieufny policjant musi przyznać rację postawie pastora. Kiedy zawodzą zdobycze techniki, a reprezentanci porządku, prawa i władzy ziemskiej nie stają na wysokości zadania, protestancka wiara w zaradność człowieka i zwrot ku porządkowi boskiemu wydają się jedynym ratunkiem.
Jednak nadmierna pycha w dążeniu do zbliżenia się w ku niebiosom także może doprowadzić do katastrofy. Współczesną wieżą Babel staje się Płonący wieżowiec (reż. John Guillermin, 1974). Pożar spowodowany lekkomyślnością konstruktorów – wykorzystaniem tańszych materiałów zabezpieczających – więzi gości balu na najwyższym piętrze ogromnego budynku postawionego w San Francisco. W potrzasku strzelistej, szklanej wieży kara spotyka grzeszników wszelkiej maści. Tylko bohaterstwo i pomysłowość architekta Robertsa oraz szefa straży pożarnej O'Hallorhana pozwalają uniknąć większej tragedii. Przestroga jest więc wyraźna, choć niewystarczająca. W tym samym roku inną metropolią na Zachodnim Wybrzeżu, Los Angeles, wstrząsa Trzęsienie ziemi (reż. Mark Robson, 1974). Upadek człowieka postępuje: inżynier Graff ucieka od zaborczej żony w objęcia kochanki; niepokorny funkcjonariusz drogówki Slade traci wiarę w sens swojego zawodu, gdy zostaje zawieszony za samowolne działanie; plutonem wojska niosącym ratunek na ulicach zrujnowanego miasta dowodzi niezrównoważony militarysta ukrywający pod mundurem uprzedzenia i kompleksy. Armia i policja tracą wiarygodność i społeczne zaufanie. Ludzie pozostawieni są sami sobie, tylko wzajemna pomoc daje im nadzieję i ocalenie. W dramatycznej konkluzji Graff wybiera jednak małżonkę i rzuca się jej na ratunek, kiedy to porywa ją fala wody z pękniętej tamy. Konstatacja Slade'a oraz miejscowego lekarza jest mimo wszystko bardzo gorzka. Spoglądając na leżące w gruzach ulice, mówią: „- To było kiedyś wspaniałe miasto. - Tak...”.
W kolejnych latach kraj nawiedzają dalsze kataklizmy w postaci Lawiny (1978) i Huraganu (1979), szaleńcy terroryzują następne Porty lotnicze (1974, 1977, 1979) oraz Rollercoaster (1977) w wesołym miasteczku. W końcu ludność ogarnia paniczny strach przed Rojem (1978) morderczych afrykańskich pszczół (to wydarzyło się naprawdę!). Entomolog Crane przewidywał, że taki atak może nastąpić. Jednak stało się to zbyt nagle i na tak wielką skalę, że nie dało się zapobiec zabójczemu marszowi pszczół przez amerykańskie południe. Obdarzony pełnią władzy przez prezydenta Crane spotyka się z oporem ograniczonego i podejrzliwego generała Slatera. Wojskowy śledzi każdy krok naukowca i tylko czyha na jego potknięcie. Gdy wszelkie eksperymenty zawodzą, argument siły wydaje się jedynym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że owady zagrażają już teraz wielkiemu miastu – Houston. Zaopatrzeni w miotacze ognia żołnierze nie potrafią jednak powstrzymać ogromnej chmary pszczół. Opanowana przez nie metropolia pogrąża się dodatkowo w płomieniach. Załamany Slater pyta: „Czy historia będzie winić mnie, czy pszczoły?”. I po raz kolejny na ratunek przychodzi nauka. Crane wpada na jeszcze jeden pomysł, który może pomóc w unicestwieniu wroga. Za pomocą ultradźwięków zwabia rój na wody Zatoki Meksykańskiej i zmiata je z powierzchni potężnym wybuchem. Nawet jeśli nie powstrzyma to pszczół całkowicie, to z pewnością zyska dla człowieka trochę czasu. „O ile wykorzystamy go mądrze i będziemy mieć odrobinę szczęścia, ludzkości może uda się przetrwać” - podsumowuje.
Uciekający czas jest jeszcze bardziej istotnym czynnikiem przy kulminacyjnym starciu z lecącym w stronę Ziemi Meteorem (Ronald Neame, 1979). Nie pomaga też pogłębiający się konflikt między Bradleyem – naukowcem i konstruktorem systemu obronnego Herkules, a generałem Adlonem. Armia wycelowała rakiety umieszczone w przestrzeni kosmicznej w Związek Radziecki, podczas gdy Bradley miał na myśli obronę właśnie przed niebezpieczeństwem z kosmosu. Amerykańskie pociski okazują się niewystarczające, by wysadzić pędzącą w kierunku naszej planety skałę. Trzeba przekonać Sowietów, aby przyznali się, że posiadają podobny system rakiet (a oczywiście takowy jest umieszczony na orbicie i nosi dumne miano Piotra Wielkiego). Wyłącznie współpraca obu mocarstw może zapobiec destrukcji Ziemi. Na szczęście naukowcy dogadują się w imieniu polityków oraz wojskowych i białe rakiety wespół z czerwonymi niszczą meteor w drobny mak. Antyzimnowojenne porozumienie na czysto ludzkim poziomie powstrzymuje globalną zagładę!
Złe siły, uśpione niczym wulkan, decydują uderzyć jednakże raz jeszcze. Wybuch dymiącej góry na tropikalnej wyspie jest kwestią godzin, a Gdy czas ucieka... (reż. James Goldstone, 1980) trudno podejmuje się racjonalne decyzje. Mieszkańcy luksusowego hotelu zawierzają jego zarządcy, gdy mówi, że w budynku będą mogli bezpiecznie zaczekać na nadchodzącą pomoc. Płonąca lawa na pewno nie dotrze tu szybko. Co bardziej rozsądni podążają natomiast za nafciarzem Andersonem w wyższe partie wyspy. Goście hotelu nie wiedzą, że zawierzyli zakompleksionemu i aroganckiemu wiarołomcy. Ich los jest więc z góry przesądzony. Grupka prowadzona przez Andersona, po przezwyciężeniu wielu przeszkód: zerwanej drogi, zawalonego mostu, dociera w końcu do oświetlonego promieniami słońca brzegu. Gdzieś tam, w oddali czekają już na nich statki ratownicze.
Ze słowami Andersona: „Wszystko będzie dobrze”, Stany Zjednoczone wchodzą w nową dekadę. Wojna wietnamska skończyła się (można zacząć odbudowywać zaufanie do armii wśród ludzi), społeczeństwo przetrwało kryzys polityczny i gospodarczy. Przejawy wszelkiego moralnego zepsucia zostały przykładnie ukarane. Kobiety – przywrócone na właściwe im miejsce u boku mężczyzn. Podział rasowy nie istnieje (głównie przez niemal całkowity brak udziału we wspomnianych katastrofach czarnoskórych Amerykanów). Młodzież właściwie nie ma prawa głosu. W końcu, po latach destabilizacji czuła ręka rządów republikańskich roztacza opiekę nad szczęśliwymi obywatelami.